Nie jesteś zalogowany na forum.
Stolica Allanor
MG = Bartholomeow Black, Lisa Lethis
Wszystko zawsze zaczyna się niepozornie, a najbardziej niepozorne są pociągi, więc i tym razem wszystko rozpoczęła lokomotywa, buchająca i wyjąca, poruszająca się z niewyobrażalną prędkością. Był to najlepszy środek transportu po całej prowincji, zwłaszcza przez długie odległości między skupiskami cywilizacji. Sieć lokomocji była niezwykle rozbudowana, jednak należało pamiętać o jednym. Wszystkie tory zawsze prowadziły ostatecznie do Allanoru, miasta-państwa, zarazem stolicy prowincji, gdzie znajdowała się prawdziwa lub nieprawdziwa władza. W jednym z wagonów owego pociągu, siedział blondwłosy mężczyzna, ubrany elegancko, jak to miał w zwyczaju. Przebudził się ze snu, gdyż droga którą odbywał była dosyć czasochłonna. Obrał kierunek Evermoon-Allanor, więc na biznesklase nie mógł liczyć, charczało strasznie, lecz ten starał się to ignorować. Spojrzał w swoje odbicie w szybie, a widok ten wprawił go w lekkie zastanowienie. Ujrzał twarz mężczyzny zbliżającego się do trzydziestki, z dużo poważniejszą twarzą, bardziej męską, choć nie pozwolił zagościć na niej jakiejkolwiek formie zarostu. Blond włosy osiągnęły już taką długość, że musiał je związywać, choć nisko i dosyć luźno, jak na modę ich czasów i prawdziwych dżentelmenów. Zdał sobie sprawę, że dużo czasu minęło, odkąd ostatni raz był w rodzinnym mieście. Miał już dawniej tu przybyć, lata temu, ale coś go powstrzymywało. Może strach przed spotkaniem z kimś, komu nie był w stanie spojrzeć w oczy...? Może obowiązki, po tym jak Zakon Łowców ostatecznie upadł...? Może opanowanie chaosu w Evermoon, które dotknęły różne nieszczęścia...? A może po prostu były to wymówki, aby nie wracać do tego miejsca. Jednak stało się, późno, ale stało.
Powoli już był na miejscu, dlatego wstał, aby przejść do przedziału, gdzie były drzwi wyjściowe. Jego oczom ukazała się panorama przepotężnej metropolii, która rozciągała się w nieskończoność, a samo to miejsce musiało zamieszkiwać kilka milionów ludzi. Nigdy nie dziwiło go to, że Allanor pełnił funkcję własnego samowystarczalnego państwa...
Ostatni Łowca Demonów wysiadł z pociągu, gdy ten zatrzymał się na peronie. Wbrew pozorom, wspomniany podest wcale nie był taki przyległy do ziemi, ponieważ była to konstrukcja zamieszczona na dużej wysokości, wraz z całym dworcem kolejowym, zaś lokomotywa ruszyła dalej, podniebnymi torami, aby zahaczyć jeszcze o dwadzieścia innych przystanków w centrum miasta. Bartholomeow Black podszedł do barierki, aby z góry spojrzeć na ulicę, tak słabo widoczne. Napadały go przeróżne myśli.
-Josephie... nawet nie wiesz jak się poświęcam.
Powiedział sam do siebie, nie wiążąc z tym miejscem dobrych wspomnień. Natomiast wymieniony mężczyzna był głównym powodem przybycia. Obiecał mu to spotkanie. Jeśli nie był w stanie uchronić Maxwella przed śmiercią, to choć tego pragnął dopełnić. W końcu ruszył w stronę windy, aby zjechać na dół...
Przemierzał ulicę mrocznego miasta, którego dalszy horyzont spowijała para, wydobywająca się z co drugiego komina fabrycznego. Choć wedle jego podręcznego zegarka na łańcuszku, było popołudnie, to przez brak słońca można było się poczuć, jakby panowała noc. Mało tego, bardzo szybko spadła kolejna fala deszczu, na co otworzył parasolkę. Wiedział, że mu się przyda, bo jakby nie opracowany system odpływowy, Allanor już dawno znalazłby się pod wodą. Droga przebiegała spokojnie, aż do momentu, gdy ktoś dosyć mały na niego wpadł, poklepał i ruszył szybko dalej. Instynktownie Black poklepał swoją kieszeń, lecz nie wyczul tam obecności portfela...
-Wracaj tu, złodzieju!
Krzyknął za tym kimś, niestety nie widząc twarzy pod kapturem, a że ten ktoś zaczął na te słowa uciekać, był zmuszony zwinąć parasol i biec za nim. Osobnik był mały, więc bardzo szybko skręcił w wąskie uliczki, przeciskając się pod wyrwanymi łańcuchami lub ułamane fragmenty ściany, zaś przemoczonemu blondynowi nie pozostawało nic innego, jak przeskakiwać siatki, czy murki, co chwila potykając się o kubła na śmieci lub uszkodzone fragmenty maszyn, porzucone w zapomnienie. Bardzo go to spowalniało, dlatego w końcu stracił cierpliwość i aktywował swój symbol łowcy, który rozbłysł na lewej dłoni, dając mu nadludzki refleks i szybkość. Dystans między nimi zaczął się szybko zmniejszać, a nabrana przewaga złodzieja, traciła na znaczeniu. Mały ktoś co chwila zmieniał kierunki, zbaczając coraz w to gorsze uliczki. Doszło już do tego, ze trzeba było przebijać się przez ludzi wszelakiego sortu, a największego pecha mieli bezdomni, którzy zapełniali te rynsztoki. Barth się nie poddawał, bo pamiętał tę część miasta i wiedział, że złodziej obiera teraz prostą trasę, gdzie nie ma już szans. Dlatego z uśmiechem wysilił się bardziej i w końcu znalazł się na tyle blisko, by chwycić uciekającego za kaptur, zrywając z niego płaszcz. Akcja była gwałtowna i oboje utracili równowagę, upadając na ziemię, choć zamortyzować to miały stare i rozmiękłe gazety. Dopiero po chwili Black wstał, ciężko dysząc ze zmęczenia i wygaszając swój symbol.
-Oddawaj... mój portfel...
Wypowiedział, a przed sobą ujrzał coś co go zaskoczyło. Była to czternastoletnia dziewczyna, piegata, blada, o charakterystycznych rudych włosach. Nie spodziewał się dziecka, ale fakt, że była już tak zapoznana z technikami uciekania, udowadniał, że musiała być łobuziarą i cwaniakiem.
-Na Królową Kanibalkę, jesteś cyborgiem?! Zamontowali Ci coś w tych nogach?!
Spytała, nie wykazując żadnego zmęczenia. Może jednak Black się zaczynał starzeć, bo kondycja zaczynała być w na prawdę kiepskiej formie.
-Zrobili coś gorszego. A teraz skończ zmieniać temat, oddaj portfel!
Rozkazał, kierując rękę w jej stronę, jakby oczekując na własność. Ta prychnęła i wyjęła portfel, który wcisnęła mu do dłoni, jakby z rozdrażnieniem.
-Się przejmujesz głupimi banknotami! Cały wypchany był, widać że jesteś jakimś arystokratą, pewnie masz takich dziesięć, oraz własny sejf! Musisz być prawdziwym dupkiem, by skąpić biednemu dziecku...
Założyła ręce na piersi, jakby chcąc zrobić z siebie poszkodowanego ulicznika, lecz Black uniósł brew, ciekaw jakich technik się jeszcze nauczyła, aby oszukiwać ludzi.
-Prawdziwy ze mnie drań, że ścigam złodzieja, co...?- Spytał z wykpieniem, chowając portfel i przeczesując mokre już włosy, po czym rozejrzał się po tym rumowisku. -...nie wyglądasz mi mimo to na zwykłego złodzieja. Nawet brudna nie jesteś i nie seplenisz. Czemu kradniesz...?
-A po co się kradnie? By mieć za co żyć. Allanor postrzegany jest na dwa sposoby. Bogaci widzą go jako miasto cudów, przemysłu i bogactwa. Zaś biedni umierają tu na ulicy, mijani przez znieczulicę, a spróbuj jeszcze podpaść Inkwizycji, to już zachce ci się tej śmierci na ulicy...
Odpowiedziała, ukazując dosyć brutalną prawdę tego miasta, o czym Bartholomeow zdawał sobie dobrą sprawę. Jemu się w życiu pofarciło, jeśli tak to można było określić, lecz byli i tacy, co wiązali koniec z końcem. Może tymi słowami do niego trafiła, ponieważ znowu wysunął w jej kierunku rękę, tym razem trzymając gruby plik banknotów, chcąc jej go przekazać.
-Masz. Byś kupiła sobie coś do jedzenia i zaprzestała na jakiś czas kradzieży.
Powiedział, z kiwnięciem głowy, ale ona spojrzała na te pieniądze bardzo nieufnie.
-Nie obciągnę Ci, idź do prostytutki...
Odparła, a on zrobił wielkie oczy i przerażoną minę.
-Co?! Nie, nie! Nie o to mi chodziło! Daje to z dobrej woli!
Poinformował pośpiesznie, a ta popatrzyła znowu na niego, a w końcu wzięła te pieniądze, przyglądając się im z bliska, czy aby nie fałszywe.
-Nie dziw się tak. Stary dziad daje dziecku tyle pieniędzy w ciemnej uliczce...? Wygląda to niecodziennie. Lecz zresztą... dobra wola jeszcze bardziej... Dzięki.
Odpowiedziała, schowała gotówkę i ruszyła dalej, zaś Bartholomeow coś analizował w głowie.
-Nie jestem starym dziadem...- Mruknął do siebie, lecz nagle coś sobie przypomniał. -Poczekaj! Wiesz coś może o Josephie Rickardsie? Szukam go, a to duże miasto.
Krzyknął za nią, a ta się odwróciła w jego kierunku.
-Nie znam. Ale znam tych co znają innych. Chodź, szlachcianku, przedstawię Cię. A tak w ogóle to jestem Lisa Lethis.
Rzuciła i machnęła ręką, po czym blondyn uśmiechnął się, smagany kroplami deszczu.
-Bartholomeow Black...
Offline