Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
*1520 rok, 5 listopad - Rakverelin / Kovir i Poviss*
MG = Valentain, Gilgarn, Elizabeth Scorn
To była koszmarna noc. Valentain nie spędził jej ze spokojem, ponieważ głowa tworzyła mu imitację przeszłości w której krwawo nakładali mu tatuaże, czy bili za nieposłuszeństwo. Powrót do tego miasta był najwidoczniej przyczyną. Nie chciał tu być, lecz zarazem nie chciał stąd odchodzić. Nie mógł pozwolić, by inni wciąż podzielali jego los. Dlatego z samego rana był już gotowy i czekał na krasnoluda. Gilgarn niezbyt pośpiesznie zbierał się do drogi, lecz groźba w postaci ucięcia mu głowy Loa'thenem jakoś zmotywowała. Teraz za dnia przemierzali ulicę gigantycznego miasta, którego mieszkańcy niezwykle bali się widoku elfa. Chyba nie przywykli do szpiczastouszych wojowników. Nie zwracał jednak na nich uwagi, podążając za swym nowym kompanem...
-Pamiętam czasy jak liczba dostojnych kupców przekraczała szemranych handlarzy lewym towarem. Mam czasem wrażenie, że świat zapomniał o tym mieście.
Wypowiedział się Gilgarn, zerkając na wytatuowanego elfa, który był jakby nieobecny. W końcu jednak dotarli do celu...
-Klinika uzdrowicielska...?
Zapytał Valentain, patrząc na przekrzywiony szyld. Powoli przepełniał go zawód z tym "silnym sojusznikiem"
-No a co? Toż to najlepszy informator w mieście. Do uzdrowiciela nawet wielmożni chodzą. Takiej osobie się ufa i mówi wszystko! A teraz wchodź!
Odparł krasnolud i otworzył mu drzwi. Elf niepewnie wszedł do środka, a do jego nozdrzy dotarł zapach ziół, kwiatów, zgaszonych świec i świeżych medykamentów. Był to przyjemny zapach. Lecz nikogo w środku nie widział. Nie czekał jednak długo na Gilgarna.
-Ho ho ho! To jaaaa! Mam towarzystwo!
Zawołał krasnolud, lecz wciąż panowała cisza. Valentain nie wiedział, że czujne błękitne oczy obserwowały go zza regału ze słoikami. Po chwili jednak wyłoniła się przed nimi kobieta, powolnym krokiem kołysząc biodrami i zmierzającą z ich stronę. Miała ona długie czarne włosy i nałożoną czerwoną pomadkę na usta. Jej niebieskie oczy były intrygujące, ale zarazem przeszywające na wylot.
-No proszę proszę. Dawno się nie widzieliśmy, Gilgarnie. A kim jest ten Twój przystojny ów towarzysz?
Spytała z tajemniczym uśmiechem, uważnie analizując aparycję i tatuaże Valentaina. Elf poczuł się przy niej jakoś dziwnie niekomfortowo.
-O co chodzi?
Zwróciła się w stronę białowłosego, a ten podrapał się swoim metalowym pazurem po policzku.
-O nic. Po prostu spodziewałem się, że będziesz mężczyzną.
-A to Ci przeszkadza, mój drogi?
Dopytała rozbawiona.
-Mam to gdzieś jakiej płci jesteś.
Ta chłodna odpowiedź nie była u niego nowością, choć kobieta zrobiła wielkie oczy. Gilgarn postanowił się wtrącić.
-Ehm, to jest Valentain. Mój nowy kolega. A to jest...
-Elizabeth Scorn, jeśli pozwolisz. Jestem uzdrowicielką i właścicielką tego przybytku. Powiesz mi w końcu co Was sprowadza?
Spojrzała na krasnoluda, po czym weszła za ladę, aby posegregować stosy papierów, co jakiś czas ukradkiem zerkając na Valentaina, który chyba najbardziej zaciekawił się ludzką czaszką na jednej z pułek.
-No właśnie, potrzebujemy informacji, Elizo. Szukamy Laurance'a von Eirs. Mój kolega ma wielką ochotę z nim porozmawiać.
Zapytał próbując oprzeć się o ladę, lecz jego wzrost mu to utrudniał.
-Chyba go nie wciągnąłeś w tą swoją wyzwoleńczą rewoltę?
Spytała szeptem.
-Co Ty! Gość jest bardziej popierdolony na tym punkcie ode mnie. Podobno były niewolnik!
Też wyszeptał.
-Co?!
Szepnęła.
-Ja Was słyszę.- Wtrącił elf, po czym pozostawił czaszkę w spokoju i podszedł do nich, na co kobieta się wyprostowała. Była od niego o głowę niższa. -I chcę tylko wiedzieć gdzie jest Laurance. To on podobno kieruje całych handlem niewolnikami. A Ty podobno wiesz wiele. Wystarczy, że dasz lokalizację i wyjdę.
Wytłumaczył, zastanawiając się czy wszyscy w tym mieście owijają tak w bawełnę jak ta dwójka. Jego interesowały tylko konkrety.
Elizabeth uśmiechnęła się i westchnęła.
-Kochany, jeśli chcesz go zabić to nie licz, że to coś da. Przyjdą inni na jego miejsce, a jeszcze całe miasto zwróci się przeciwko Tobie...- Zaczęła, a białowłosy coraz bardziej czuł narastającą w nim wściekłość, przez co mocno zaciskał pięść. -...ponieważ obecnie Rakverelin obecnie żyje głównie z tego. W dawniejszych czasach Kovir i Poviss słynął z bogactw, lecz przez odizolowanie od innych królestw, kieszenie kupców i przedsiębiorców zaczeły się kurczyć. Tak samo wschodnie kopalnie wyczerpały złoża. Korona postanowiła skupić wszystkie swoje dochodowe interesy i majątki na terenach nadbrzeżnego Poviss, natomiast Kovir bardzo na tym ucierpiał, ubożejąc już tylko z dnia na dzień. Rakverelin z dobrze prosperującego miasta handlowego przeistoczył się w synonim biedy i głodu. Oczywiście tylko dla niższych klas społecznych. Szlachta znalazła inny sposób na zachowanie swych dóbr...
-Niewolnictwo.
Wtrącił nagle Valentain.
-...tak. To jedyne miejsce w całym państwie, a może i na całym kontynencie, które obecnie prowadzi taką działalność. Jako że posiadano na to monopol, każdy zaczął maczać w tym palce. Nawet namiestnik dał się kupić. Tak bardzo w to zainwestowano, że porzucone przez korone, Rakverelin, stało się wręcz samowystarczalnym miastem-państwem. Może lata temu zwalczenie niewolnictwa mogłoby się udać. Ale teraz...
Skończyła, a Gilgarn nie wiedząc zbytnio co powiedzieć, popatrzył na elfa, który wydawał się tłumić w sobie furię gotową zniszczyć całą dzielnicę. Alexander starannie nauczył go nad sobą panować.
-Najwidoczniej zginąć musi nie tylko Laurance, ale także namiestnik i każdy kto choć raz kupił, bądź kogoś sprzedał. Jeśli zginą wszyscy, to nie będzie nikogo kto byłby w stanie to utrzymać.
Wysunął swą myśl na światło dzienne, a Elizabeth i Gilgarn spojrzeli na siebie.
-Trzeba Ci jedno przyznać, elfie...- Zaczął krasnolud. -...masz kurwa jaja. I to takie wielkie bycze jaja. Porywasz się na wojnę z Kovirem.
Białowłosy odwrócił się w stronę czaszki, jakby wpatrzony w czarną przestrzeń jej oczodołów.
-To nie będzie dla mnie nic nowego.
Rzucił krótko, lecz oni nic nie zrozumieli. Ale przecież żadne z nich nie wiedziało, że lata temu Valentain, wraz z Siderealem, wypowiedział wojnę Republice Nilfgaardu i zwyciężyli. Ale teraz było inaczej. Nie było tu Alexandra, Erogona, czy Mjornora. Byl sam, całkiem sam...
-Krwawisz...
-Co?
Zwróciła mu uwagę Panna Scorn, gdy dostrzegła, że z jego dłoni kapie krew. Kolczaste palce z metalowej rękawicy najwidoczniej znowy wbiły się w skórę przy zaciśnięciu pięści. Podeszła do niego z bandażami i chwyciła jego nadgarstek, ale ten szybko jej go wyrwał, jak nieufny wilk. Patrzyła na niego spokojnie wielkimi oczami, aby tylko go uspokoić.
-Nic Ci nie zrobię. Podaj mi dłoń, zatamuję krew by nie wdało się zakażenie...
Powiedziała to spokojnie i cicho. Valentain długo się wahał, lecz w końcu ostrożnie podał jej rękę, a ta zdjęła elementy jego rękawicy i zabandażował dłoń.
-Urocza scena.
Skomentował Gilgarn, zaś Elizabeth westchnęła i odłożyła resztę materiału na ladę. Elf obserwował swoją dłoń.
-Sam nie podołam. Potrzebuję Waszej pomocy. Jakiejkolwiek. Nawet samo miejsce zamieszkania Laurance'a mi wystarczy...
Kobieta wydawała się walczyć z myślami. Dla niej to było istne samobójstwo. Ale nie potrafiła odmówić takiej prośbie.
-Przyjdźcie za kilka godzin do mojej posiadłości w Górnym Mieście. Tam na spokojnie przedstawię wszystko co może wydać się użyteczne. A teraz wybaczcie...
Powiedziała wchodząc za ladę. Do kliniki wszedł jakiś starszy zgarbiony mężczyzna z kaszlącym synem. Byli pacjentami. Gilgarn i Valentain stwierdzili, że to najwyższa pora po prostu wyjść...
Offline
Strony: 1