Nie jesteś zalogowany na forum.
MG = Bartholomeow Black, Joseph Rickards
Przemoczony Bartholomeow został zaprowadzony do miejsca, które przepełnione było wszelakimi maszynami i urządzeniami na wysokim poziomie. Skarbiec świetnie finansuje inżynierie. Nigdzie jednak nie było żywego ducha, co potwierdził gwardzista, informując go, że ma poczekać w środku, a drzwi za nim zatrzaśnięto. Poczuł się jak w więzieniu i chyba Joseph mógł mieć podobne myśli.
Black wykorzystał chwilę samotności, by przetrawić wszystko co się stało. Ich Królowa była sadystyczna, więc plotki mogły nie mijać się z prawdą. Jak Rickards sobie tu radził? No właśnie… za chwilę miał wyznać Josephowi, że jego brat nie żyje… zżerał go stres, który naprzemiennie rozświetlał krąg na jego dłoni. Ale najwyższa pora zachować się jak facet.
Wtem rozległ się dźwięk poruszonej klamki i ciężki skrzyp mosiężnych drzwi. W ich progu zjawił się Wynalazca, który do swoich wąsów, dorzucił szpiczastą bródkę, choć zaczesane włosy powoli poczynały siwieć. Z twarzy jednak nic się nie zmienił, tak samo szpakowaty i ładnie ubrany…
-Pan Black…
Powitał go Joseph z uśmiechem i podszedł do oniemiałego Bartholomeowa, którego uściskał. Na krótko, bo cały był przemoczony.
-Cholera, co Ci się stało?!
Spytał, patrząc po jego zwisającym przylegle fraku.
-Królewskie powitanie. Dobrze Cię widzieć przyjacielu. Po tylu latach…
-Ciebie też. Wymężniałeś, choć Evermoon wspominam, jakby to było wczoraj. Chodź, dam Ci coś do okrycia…
Wtedy Rickards podszedł do blatu, gdzie był akurat suchy ręcznik. Czasem kładł na nie elementy machin w smarowidłach, choć ten akurat był czysty. Black natychmiast się nim okrył, przynajmniej na chwilę izolując się od chłodu.
-Skąd się tutaj wziąłeś? Przypomniałeś sobie o moim zaproszeniu? Cud, że wpuszczono Cię…
Urwał, bo dostrzegł nietęgą minę na twarzy Łowcy, więc zamknął usta i spojrzał oczekująco. Złotowłosy przymknął oczy.
-Przyjechałem do Ciebie, by… powiedzieć Ci, że… Maxwell nie żyje. Wybacz mi, że nie byłem w stanie go ochronić. I że tak długo zwlekałem z tym, aby Ci powiedzieć… ja…
Zająknął się, a Wynalazca położył mu rękę na ramieniu.
-Wiem o tym, chłopcze. Cały świat wie co zaszło w Evermoon. Nikt mnie nie izolował od tych informacji. Dlatego domyślałem się, że jest to powód Twojego milczenia. Nie wiń się, nie mogłeś temu zapobiec. Mój brat wybrał ścieżkę, z którą wiążą się cierpienia. Najważniejsze, że Ty to przetrwałeś.
Wyjaśnił, co zamurowało Blacka. Może nie chodziło już o to, że Joseph wie, lecz o sam fakt, jakoby nie chował urazy.
-Pomściłem go…
-Wiem. Lecz teraz mamy nowe problemy, co? Chodź, napijesz się czegoś co rozgrzeje Cię od środka.
Odparł z uśmieszkiem pod tym wąsem i wyjął z gabloty butelkę wódki, oraz dwa kieliszki. Typowa gościna u Rickardsa.
Usiedli przy blacie, na którym leżało kilka prototypów broni, zaś Wynalazca rozlał im czystej. Na hasło "zdrowie", obaj opróżnili shoty. Barth przetarł usta.
-O problemach zaraz. Jak się miewasz? Odpowiada Ci to życie…? Pod okiem Inkwizytora…?
Spytał, a Joseph westchnął głęboko.
-Zdradzę Ci tajemnicę, za którą grozi ekskomunika, oraz śmierć. "Inkwizytor" nie żyje od wieeelu dekad...
-Co?!
-Cicho! Kościół utrzymuje w tajemnicy ten fakt, by ludzie myśleli, że jest jakiś ład i skład. Zapomnij, tron kościelny zdobi nieboszczyk, a władza religijna jest w rękach szalonej kobiety, którą poznałeś. Okazuje się, że fundamenty Allanoru stoją na zgniłych kłamstwach. Kościół to tylko sposób kontroli społeczeństwa. Marie zadbała o absolutyzm władzy. Każdy myśli, że to ona jest marionetką, a to ona rucha obywateli. Czasem dosłownie.
Rozlał znów po kieliszku, dając Blackowi czas na przyswojenie informacji.
-Niebywałe. Dlatego interesowała ją przyszłość Zakonu Łowców. Chce poszerzyć wpływy inkwizycji o naszą dziedzine…
-Szybko kumasz. Jedyny neutralny grunt poszedł się pieprzyć przez ten przeklęty klasztor w Evermoon. Demony muszą się z nas śmiać…
Zapadła cisza, którą poświęcili na kolejny strzał. Złotowłosy zaczął kalkulować wszystko w głowie, na co Joseph machnął ręką.
-Nie myśl za dużo, prowincja już jest w dupie, nic tego nie zmieni. Zakon to przeszłość, a Ty żyj swoim życiem. Moje zaś wisi na włosku…
-Dlaczego?
-Bo za dużo wciskam nos w nieswoje sprawy. Marie robi się nerwowa, czekam tylko, aż zostanę jej obiadem…
Skomentował obecny stan rzeczy, zapowiadając najczarniejszy scenariusz, który budził zgroze w bohaterze.
-Nie dopuszczę do tego!
-A co możesz zrobić, młody…? Ja sobie poradzę. Musisz skupić się na sobie, aby ocalić skóre. Musisz zgładzić Casimira…
Odparł, patrząc w oczy Bartholomeowa, który przełknął ślinę.
-Casimira…? Nie rozumiem…
-A powinieneś. Wszyscy dobrze wiedzą, że Casimir z jakiegoś powodu zabija stoliczan. Budzi to terror, niewygodny żadnej władzy. Skoro już rozeszło się, że się za niego zabrałeś, są wobec Ciebie oczekiwania. A skoro Marie nie na rękę istnienie Zakonu, to tylko nadzieja na to, że zgładzisz tego starego wampira daje Ci prawo do życia, w oczach korony. Więc lepiej udowodnij im, że jesteś przydatny. Tylko dzięki takiemu podejściu wciąż żyję…
Wytłumaczył, na co Barth uderzył pięścią w stół, zaciskając zęby. Z jednego bagna w drugie. Miał wrażenie, że los płatał mu figle.
-On jest zbyt potężny…
Mruknął, na co Joseph uniósł brew.
-Odezwij się do starego kolegi Azazela…
-To niemożliwe. Nie widziałem go od śmierci Shadow. Nie mam zamiaru bawić się w przywołania. Coś… wymyślę innego.
Napełnił kieliszki i znów je opróżnili. Rickards uśmiechnął się pod wąsem, gładząc bródkę.
-A powiedz mi, jak tam z Anną…?
-Rozstaliśmy się.
-Oh… Ty to nie masz szczęścia do kobiet.
Zaśmiał się, a Black oparł policzek o dłoń.
-Ale mam kogoś innego na oku…
-Pies na baby z Ciebie, Panie Black…
Chwile beztroski trwały jeszcze trochę, aż nie zjawił się strażnik, który wyprosił Łowcę z pałacu. Pożegnali się jak przyjaciele, zaś Bartholomeow mają już większy zakres wiedzy, wiedział co począć dalej. Musiał znaleźć sposób na powstrzymanie morderczych zapędów Lorda Wampirów, oraz wpaść na pomysł jak wyciągnąć Josepha z tej złotej klatki...
Offline