Nie jesteś zalogowany na forum.
Pierwszy manewr udał się tak, jak tego chciał, nic więc nie stało na przeszkodzie, by kontynuować na szybko sklecony plan. Może powinien czasem przemyśleć coś wcześniej niż w momencie działania, ale to chyba była już jego niezbywalna cecha. Zresztą, dobra passa równie szybko się skończyła. Ale to, co się z nim stało... Nigdy nie widział czegoś takiego.
Z ust wyrwał mu się syk, kiedy szpony rozorały mu plecy. Spróbował się podnieść i wpakować jej miecz w twarz, ale w tym samym momencie znów wylądował na bruku, pozostawiając za sobą krótką smugę krwi. Wciąż jednak ściskał to, co pozostało z jego ostrza, stworzony dystans dał mu chwilę, by wstać. Był uparty.
Miecz upadł na bruk, kiedy ręce Łowcy zacisnęły się na jej przedramieniu, podtrzymując go w górze, a jego wzrok spoczął prosto kobiecie.
— A ty kim jesteś? — syknął, głównie dlatego, że ciężko było w tej pozycji równocześnie mówić i oddychać. — Ten sekret nigdy nie był bezpieczny, O'Dhall o wszystkim wiedział... — warknął, kątem oka dostrzegając nie tylko ruch jej drugiej ręki, ale i zbliżające się płomienie. Tym razem był nieco bardziej przygotowany na zderzenie z ziemią, może nawet trochę przywykł.
Nawet nie spojrzał na stopiony miecz, na tyle dobrze pamiętając jego stan, by dać sobie spokój z zaokrągloną końcówką. Zamiast tego dobył sztyletu i powtórzył sztuczkę z podziemi, pokrywając swoją krwią ostrze i dłoń, z czym ruszył do walczących. Fakt, że Brelyna zdjęła hełm, tylko wszystko ułatwił. Chwyciwszy ją od tyłu za zniszczoną twarz, poderżnął upiorzycy gardło, po czym wbił sztylet w oczodół.
Offline
MG = Cathria La'Valliet, II Krew Brelyna
Ta makabryczna postać zdawała się przez pierwsze chwile nieobecna, aby zaraz odzyskać zmysły i znów skupić pełną uwagę na Skrybie, która zaczęła wycofywać się do tyłu, podciągając na łokciach i odsuwając nogami. Pistolet był już bezużyteczny, zwłaszcza kiedy zagrożenie było tuż przed nią.
-Zha..bije… iee…
Wyrzuciła strzępek słów z uszkodzonych ust, aby postawić już pierwszy krok w jej stronę, kiedy nagle poczuła obecność tuż za sobą, za późno aby dostatecznie szybko zareagować. Pochwyciła szponami jego dłoń, lecz było to daremne, kiedy prawdziwym zagrożeniem okazał się sztylet utuczony w spaczonej krwi, który gładko rozciął mięso na jej krtani. Charakterystyczny bulgot oznajmił sukces, a świst powietrza był jedynym co mogła wydusić, nim ta sama broń nie wbiła się w jej uszkodzony oczodół. Wampirzycę skręciło jak od poważnych konwulsji, nim nie padła na ziemię, prężąc swoje wychudzone ciało, które zaczynało czernieć i wysychać, powoli zmieniając się jak usychająca roślina bez wody. Zaraz nie pozostało z niej niewiele więcej…
-Dziękuję…
Wyszeptała Cathria, a jeśli Hannibal był w stanie jej pomóc wstać, tak też zaraz uczyniła, mogąc już z góry ocenić pokonaną upiorzyce. Była dużo straszniejsza od tego co wyobrażała sobie, gdy myślała o wampirach. To z pewnością istoty najczarniejszej klątwy.
-Żałuję Brelyny. Znałem ją dobrze.- Padł nagle trzeci głos, który Hannibal mógł dobrze skojarzyć z jedną osobą. W ich kierunku, od strony mostu, zmierzał Wielki Mistrz Cornwell, ubrany w zwykły brunatny płaszcz, jak niewyróżniający się mieszczanin. To była jego cecha, niepozorność. -Wydawała się nie rozumieć, a raczej… zapomnieć, co to znaczy być człowiekiem. W końcu liczyła kilkaset lat. Nie chciałem, aby dała się porwać własnej nienawiści, ale niestety, wobec wampira byłem bezradny.- Rozłożył ręce, a zmęczone oczy powoli zbiegły w kierunku wrót o bladej poświacie. -Szkoda. Naprawdę szkoda, że tak to się musi zakończyć. Teraz całe miasto już wie. Miałem nadzieję, że nie będziesz jak reszta tych głupców… zwykłym popychadłem O’Dhalla.- Powrócił do niego spojrzeniem, chwilowo ignorując Cathrię. -Jak chcesz to rozwiązać? Nie masz chyba broni...- Zwrócił uwagę na leżący fragment ostrza Myrthii. -...ale czy to przeszkoda dla Łowcy...
Offline
Puścił wampirzycę, dopiero, kiedy ta zaczęła wić się w konwulsjach. Patrzył na nią z uwagą, jakby miał to wcale nie być koniec, a ona potrafiła znowu wstać i zaatakować któreś z nich. Na szczęście była to zbędna ostrożność, a on mógł zaraz skupić się na Cathrii.
— To ja powinienem ci dziękować — odparł cicho, pomagając jej podnieść się na nogi. Szok w jej oczach jasno przypomniał o tym, z czym naprawdę mieli do czynienia. Do czego on sam zdążył się przyzwyczaić. Podobnie sam patrzył na pierwszego demona, jakiego zobaczył w pełnej okazałości.
Ale to bynajmniej nie był koniec, a kiedy jego myśli zaczęły kierować się w stronę wrót, napotkały kolejną osobę po drodze. Tym razem spodziewaną.
— Łatwo się zapomnieć, kiedy masz więcej niż potrzebujesz — rzucił spokojnie, odwracając się w stronę Wielkiego Mistrza. Słuchał uważnie jego wywodu, za chwilę również kierując spojrzenie w stronę komnaty. Hannibal również nie chciał, żeby tak to się kończyło, nie w tym sensie, ale jednak. — Obaj wiemy, że nie... i że przeszkodą jest co innego. — Wrócił do niego spojrzeniem. — Nie lękajcie się ciemności, tylko mroku własnych serc — wyrecytował, oczekując, że zrozumie. — Zastanów się. Całe miasto nigdy nie musiało wiedzieć, wystarczy jeden człowiek. Nie trzeba też być mną, żeby wsadzić kółko do ściany. O'Dhall mógłby wysłać kogokolwiek, wcześniej, teraz i tak samo później. A nawet bez dysku... to tylko budowla, osiągalna przeciętną magią. To sanktuarium już nigdy nie będzie bezpieczne. — Zbliżył się o krok, ignorując ból od ruszającego się ubioru. — Jestem tu, by zabrać Pastorał i sprawić, by ślad po nim zaginął... a O'Dhall uwierzył, że nigdy niczego tam nie było. — Umilkł na moment. — Podejrzewam, że aż tak mi nie ufasz, zresztą nic w tym dziwnego, więc spotkajmy się w pół drogi.
Offline
MG = Cathria La'Valliet, Wielki Mistrz Cornwell
-Ładnie powiedziane.
Zaznaczył na wstępie jego uwagę odnośnie Brelyny. Niestety, wielu zapominało i zmierzało ku własnej zgubie. Ale chyba ten temat był już przeszłością, tak jak istnienie wampirzycy, czy też Krwawego Miotu, który tak długo terroryzował mieszkańców Arteusu. Teraz mieli ważniejsze sprawy. Gra o wszystko.
Wtedy też padły ważne słowa, które sprawiły, że spojrzenie Cornwella znacząco się wyostrzyło, a sam otworzył lekko usta w zaskoczeniu, jakby dawniej rzucona prawda, pogrzebana przeszłość, uderzyły go nagle z podwojoną siłą. Cathria niewiele rozumiała z tej konwersacji, ale w ciszy czekała na uzyskanie odpowiedzi.
-A więc znalazł się ktoś, kto rozszyfrował dziennik…- Wymruczał najpierw, by palcami przeczesać swoją szorstką brodę w zamyśleniu. -A więc cała maskarada jest już zbyteczna, a karty zostały rzucone na stół. Jeśli szukasz ostatecznego potwierdzenia to tak. Dawniej zwano mnie Pierre Ladrin. “Zabójca Łowców”.- Potwierdził przypuszczenia, raczej spodziewane przez Kneynsberga, zaś będące nową informacją dla Skryby, której kiedyś to nazwisko przewinęło się podczas badania kronik w katakumbach. A więc mieli to. Stali teraz przed sobą, jak równy z równym. -Byłeś więc świadkiem każdej krzywdy, którą wyrządziły sobie osoby nazywające się niegdyś przyjaciółmi. Wiesz też kim jest O’Dhall, kim tak naprawdę jest w sercu. Chyba nie muszę nic dodawać.- Uniósł kąciki ust w górę, by zaraz wypuścić cicho powietrze. -Sanktuarium nie było wieczne. Tak jak silna wola Fredericka. Czuję na swój sposób zawód, ale też… nie jestem zaskoczony. Kwestią czasu było, aż Pastorał będzie musiał znaleźć swój nowy dom.- Obserwował go uważnie, kiedy ten postanowił się zbliżyć, samemu nie wykonując ruchu. -Bycie “Wielkim Mistrzem” było tylko sposobem, aby móc wykonywać swoją misję dalej, lecz lepiej. Bractwo Cieni miało tyle samo wad, jak Zakon. W pewnym momencie zrozumiałem prawdę, która mi umykała. Jedno nie potrafiło istnieć bez drugiego. Ta wojna cała… nie miała absolutnie żadnego sensu. Była jednak sposobem, aby zachować równowagę w świecie. Aby artefakt o tak boskiej mocy nigdy nie stał się bronią. Jedni rozumieli to lepiej od drugich. Ale prawdziwy sens i przekaz pojmowałem wyłącznie ja. Koniec Bractwa Cieni był z góry przesądzony, a wizje Mormonta Keila choć piękne, nie miały prawa żyć. Nie wyplenisz jednak nigdy Cieni, tak samo jak Łowców. Możesz jednak ich kontrolować. O’Dhall długo próbował jednak pokazać nam, że destrukcja jest jedynym środkiem do celu. Ale to tak samo ambitne, co i niemożliwe, jak marzenia Keila.- Zachowując wciąż swój dystans, powoli zsunął z palców rękawiczki, aby też tym samym odsłonić swój symbol łowcy, niezmazywalną pamiątkę. -Wbrew wszystkiego, O’Dhall nie jest łatwowiernym głupcem i najpewniej śledził każdy Twój ruch. Albo jesteś naiwny, albo nader pewny siebie, sądząc że możesz go ukryć i nie ponieść przy tym żadnej ofiary. A ja jestem rozsądnym człowiekiem i w pełni waże każdy swój ruch. Tym samym nie mogę móc zaufać Twoim planom. Dlatego, jeśli chcesz go zabrać, będziesz musiał mnie zabić. Ale nie zamierzam umierać.
Offline
Rzadko zdarzało mu się używać ładnych słów, ale te jedne były istotne dla niego samego. Znaczyły znacznie więcej, niż to, kim stała się wampirzyca. Mogły się odnosić do niemal każdego z nich.
Skinął lekko głową na słowa o dzienniku, ale nie był zaskoczony ani tym, ani jego potwierdzeniem. Ciężko tu było o przypuszczenia, chyba że ktoś spreparowałby wszystko w sobie tylko znanym celu. Ale interesujące było to, że zdawał się wiedzieć, gdzie dziennik się znajduje. Kneynsberg nie miał jednak czasu na te rozmyślania, słuchał dalej monologu Wielkiego Mistrza, który już na początku zaczynał brzmieć wcale nie tak ładnie, jak ten mógł to mieć w zamiarze. To była ciekawa zależność, wykładanie podniosłych monologów i dziury we własnym światopoglądzie. Choć w większości faktycznie miał rację.
Spojrzał na symbol na jego dłoni, a potem znów w oczy, które zdawały się pociemnieć. Naprawdę? Znowu? Jego naiwność na pewno nie leżała w Pastorale.
— Nie zamierzam cię zabijać — odparł z nutą ironii w głosie. — Teraz ja jestem rozczarowany. Ze wszystkich możliwości po drodze, akurat tobą... Mam wrażenie, że sam popadasz w kolejną świętą misję. I niczego nowego mi nie mówisz. Naprawdę myślisz, że o tym nie pomyślałem? Że O'Dhall chciałby patrzyć mi na ręce, że się tu zjawisz, że nie wystarczy zakopać tego na rozdrożu, a cały plan mogę przypłacić życiem... swoim lub cudzym. Ale to... to nie może mieć znaczenia. — Pokręcił głową. — Masz się za strażnika, ale w rzeczywistości tylko czekałeś na ten moment. Co gdyby nie nadszedł? Gdybyż umarł wcześniej albo następca O'Dhalla postanowił pójść w jego ślady? Cała wiedza na temat tego miejsca oraz dysk w rękach Łowców, oto twoja spuścizna. Skoro ufasz tylko sobie, to na co czekałeś? Na zemstę na Fredericku? Na udowodnienie mu, że miałeś rację? Mając pod ręką wszystkie ramienia Bractwa, mogłeś zrobić znacznie więcej niż to. — Machnął ręką na ruiny. — Ale masz to, co masz. Możesz mnie tu zostawić, ale tego nie zrobisz. Możesz pójść tam ze mną i mnie zastrzelić, jeśli spróbowałbym go użyć, ale tego też nie chcesz zrobić. Więc co, kiedy już mnie zabijesz? Bo zważywszy na okoliczności, to nie będzie trudne...
Offline
MG = Cathria La'Valliet, Wielki Mistrz Cornwell
Cathria chyba cały czas przetwarzała wszystkie informacje, ale wnioski nasuwały się same. Teraz zaś dochodziło do wymiany swoich poglądów i przytyków, a sama odniosła wrażenie, że jeden był warty drugiego. Lecz jedno przykuło jej uwagę. To jak Wielki Mistrz umniejszył znaczeniu Bractwa i Zakonu, wręcz zrównując je do jednego. Ciekawe spostrzeżenie, klarownie wytyczające prawdziwy szlak. Ten który zapoczątkował Pierwszy Łowca. Ciekawe czy sam kiedyś zakładał do czego doprowadzi jego wyzwolenie Allanoru. Człowiek zawsze znajdzie sobie wroga, jak nie Demon to drugi człowiek.
-Jesteś chyba też i pyszny, skoro myślisz, że możesz się nade mną zlitować i decydować o moim życiu.- Rzucił Cornwell po tym jak Łowca odmówił walki. Bądź zabicia go. Albo po prostu jednego i drugiego. Ale słuchał dalej tego co Hannibal miał mu do powiedzenia. Ten w końcu wbijał mu szpilki pod każdym względem, jego osoby, czy motywów. Chyba jednak nie zaskakiwał tym samego Wielkiego Mistrza, który mimo to zachował dziwne niezadowolenie na twarzy. -Sekret grobowca odchodził w niepamięć, Bractwo miało zadbać o to…- Podjął, ale szybko przerwał mu dalszy monolog Kneynsberga, który na tym nie poprzestawał. Czy był egoistyczny? Zaślepiony? Ciężko było mu ocenić, choć bardzo chciałby sądzić, że nie. Lecz to nie Hannibal poświęcił tyle co Cornwell, nim zapadły takie, a nie inne decyzję. Ciężko było mu postawić się w tym samym położeniu. A mimo to… -Powiedzmy, że darzę Cię szacunkiem. Doceniam przeciwnika. A więc nie stawiam przed Tobą intryg. Lecz daje możliwość postawienia się.- Nagle do ich uszu dobiegł charakterystyczny odgłos kroków. -Ale chyba czas nam się skończył…
Wtedy zaś, na placu zjawił się Frederick, który wycelował pistoletem w stronę Cornwella, odwróconego do niego plecami. Był zdyszany, jakby biegł.
-Nie ruszaj się.
-Noga daje się we znaki?
Uśmiechnął się Wielki Mistrz, a zaraz O'Dhall przyłożył lufę do jego potylicy.
-To koniec… nareszcie to koniec…
-Śmiem twierdzić, O'Dhallu, że ledwie początek…
-Hannibalu, przynieś Pastorał!
Rozkazał Mentor, zaś oczy Cornwella spoczęły na Łowcy, choć same w sobie nie mówiły nic. Skryba też zerknęła na Kneynsberga, jakby pytająco. Ich plan zmylenia nie miał teraz szans powodzenia, ale potwierdziło się jedno. Frederick był czujny, a dywersja Mirabell widocznie nie wystarczyła.
Offline
On chyba miał kompleks bycia pokrzywdzonym, skoro uznał jego słowa za oznakę litości czy pychy. Wystarczyło rozsądnie spojrzeć na ich sytuację, by się domyślić, co tak naprawdę kierowało Łowcą. Nie miał ochoty umierać, na pewno nie przed wypełnieniem swego zadania i nie w tak głupi sposób. Nie skomentował tego jednak, ciągnąć dalej własną myśl. Może i Bractwo pracowało na zamiecenie tej pamięci pod dywan, ale to najwyraźniej nie wystarczało. Jego obecność była tego żywym dowodem.
Kolejne słowa Cornwella były na swój sposób intrygujące. Z drugiej strony i jemu mógł teraz zarzucić pychę, bo właśnie wspaniałomyślnie dał mu możliwość walki o własne życie i cele. Gdyby tylko Cathria wypowiedziała na głos swoje myśli, z niesmakiem musiałby przyznać jej rację. Zaczęli zwyczajnie przepychać się słowami.
Ale kiedy Hannibal miał mu odpowiedzieć, jego wzrok zjechał delikatnie w bok, na osobę spieszącą za plecami Wielkiego Mistrza. A więc zdążył. Ale O'Dhall tu był, to co działo się z pozostałymi? To jednak nie było pytanie na ten moment.
— W samą porę, Mentorze — rzucił, ignorując uśmiech Cornwella, jak też i pistolet, który pojawił się przy jego głowie. Nie życzył mu śmierci, ale prawda była taka, że w tej sytuacji obie opcje wydawały się potencjalnie korzystne.
Zaraz i jego wzrok wylądował na samej twarzy O'Dhalla, kiedy padł rozkaz, gładko omijając spojrzenie Cornwella, które pewnie stało się jeszcze bardziej wymowne. Polecenie nie było niczym niespodziewanym, toteż Kneynsberg skinął głową i ruszył w bok od nich, prosto w stronę połyskujących wrót. Nie uszedł jednak nawet kilku kroków, wystarczyło mu zejście z linii strzału i na krótki moment samym sobą zasłonić to, co robi z prawą ręką.
— Rzuć broń — rozkazał, celując prosto w głowę O'Dhalla pistoletem, który dotychczas spoczywał bezpiecznie schowany za pazuchą.
Po raz kolejny jego daleka przeszłość miała zagrać znacznie ważniejsze skrzypce niż trening Łowcy, tworzenie pozorów i przygotowanie na różne możliwości. Byłby w niego wycelował nawet od razu, ale Frederick był tam na uprzywilejowanej pozycji, mogąc zbyt łatwo zmienić cel na niego samego, więc tak wydawało się bezpieczniej. Nie miał też powodu martwić się o Cornwella, bo jeśli zostanie zastrzelony, to co najwyżej przestanie stwarzać problemy. Okrutne, ale niestety prawdziwe. Idąc tym tropem, mógł po prostu pójść do drzwi, a potem poradzić sobie z O'Dhallem, ale to już w jakiś sposób kłóciło się z jego poczuciem moralności.
— Nie pozwolę ci go zdobyć, to szaleństwo — dodał zaraz, tak dla pewności, że się zrozumieli.
Offline
MG = Cathria La'Valliet, Wielki Mistrz Cornwell, Frederick O'Dhall
Wielki Mistrz opuścił brwi.
-A więc wytresowałeś sobie pieska, który ma przynosić co zechcesz…?
Zaśmiał się cicho, jakby czując dziwne rozbawienie tą sytuacją, nawet jeśli to jemu przykładano broń do potylicy. Chyba wszystkie emocje i wspomnienia, które w tej chwili powracały działały na niego jak używka. Co za intrygujące doświadczenie, nawet jeśli Frederickowi nie marzył się uśmiech na własnej twarzy, a z pewnością nie w tej chwili.
-Hannibalu, nie możesz…
Podjęła Cathria, ale szybko miała przekonać się, że zbytecznie, kiedy Kneynsberg ujawnił swój prawdziwy motyw. Frederick wydawał się być poruszony widokiem lufy pistoletu skierowanego prosto na niego. Co to miało znaczyć?
-Hannibalu, opamiętaj się!
Warknął, jakby ostatnimi resztkami wiary chciał odrzucić to od siebie, z kolei Cornwell zadumał.
-A jednak zdziczały kundel, jak uroczo…- Skomentował z dozą drwiny w głosie, choć wciąż nie mógł być pewny tego po której stronie Hannibal tak naprawdę stał, ani też, czego pragnął. -...jak to jest, O’Dhall, że każdy odwraca się od Ciebie.
-Milcz, czerwiu.
Odparł Mentor, aby zaraz wolną ręką dobyć drugi pistolet i wycelować w Łowcę, ale efektem domino, pociągnęło to za sobą La’Valliet, która również wycelowała swój skałkowiec na Fredericka.
-Uspokójcie się!
Krzyknęła, a choć jej broń nie była naładowana, to w końcu O’Dhall o tym nie wiedział, przez co odruchowo przerzucił drugi pistolet z Kneynsberga, na La’Valliet.
-Szaleństwem jest to co właśnie czynicie! Zapomnieliście kto jest wrogiem?! Przed czym chcemy uratować ten świat?!
Krzyczał Mentor, zaś Cornwell wodził wzrokiem po wszystkich, będąc chyba w najmniej korzystnym położeniu.
-Fredericku, ich jest dwoje, a Ty jeden, nawet ze mną na muszce… sugeruję nie popełniać błędu…
Rzucił Wielki Mistrz, aby zaraz zostać zdzielonym w głowę z metalowej lufy, która na szczęście dla niego nie wystrzeliła.
-Nie masz prawa odzywać się, Pierre! Ty doprowadziłeś do tego wszystkiego! Choć już lata temu mogliśmy to skończyć! Świat byłby inny!
Zarzucił mu Frederick, zaś Cornwell lekko pochylił się, aby przyłożyć dłoń do obolałego miejsca na głowie.
-Był kiedyś człowiek o władzy nieskończonej… Mroczny Bóg…- Zaczął Ladrin, aby zaraz uklęknąć na jedno kolano. -...obrócił tę krainę w pustkowia…
Offline
Jego śmiech należał do tych dźwięków, których nie lubił najbardziej. Nie dlatego, że naśmiewał się z niego, przecież nawet niesłusznie, ale po prostu zbyt dobrze go znał. Tak śmieją się ludzie, którym niewiele innego już pozostało. To było zwyczajnie przykre.
Mimo wszystko, Cornwell nadal był irytujący. Zapowiedział się z tym na Nocy Świateł i wiernie dotrzymywał niewypowiedzianego słowa. Kundel? Do kogo ten ton? Rzadko zostawiał takie komentarze bez odpowiedzi, ale O'Dhall był teraz ważniejszy.
— Już dawno to zrobiłem — odparł na jego upomnienie. Po prawdzie, to co chwilę musiał się opamiętywać, by zapędzić się w gąszczu trudnych wyborów. By nie podążyć ścieżką żadnego z nich.
Nie chciał go zabijać, choć już dwukrotnie przeszło mu to przez myśl. Może tylko dlatego nie strzelił, kiedy Frederick wyciągnął drugi pistolet. Na ułamek sekundy Hannibal zwątpił w swoje szczęście, a potem posłał krótkie spojrzenie Cathrii. To był bardzo dobry blef, ale w końcu miała wprawę.
— Nie rób głupstw! — zwrócił się znów do O'Dhalla. Choć nie widział już wylotu lufy, stawka była teraz równie wysoka. — Nie zapomniałem, ale jesteś w błędzie — odparł, kątem oka zerkając na Cornwella. To musiało boleć. A zaraz wyszła ta sama śpiewka, co przed chwilą, tylko z nowym zarzutem.
Miał ochotę pociągnąć za spust. To było takie proste i szybkie rozwiązanie, skuteczne. Zlikwidowałoby większość problemów, a na potencjalną drugą połowę miałby jeszcze pistolet O'Dhalla. Możliwe, że przez zaskoczenie zdążyłby do niego dopaść, a nawet jeśli nie, to pozostawała jeszcze Skryba i jej czary. Przerażającym było, jak łatwo może przyjść zaplanowanie zamordowania paru osób.
Ale to podsunęło mu inne spostrzeżenie. Cornwell wiedział, że Cathria nie ma kuli w lufie. I co on właściwie zaczął pleść? Mógł się domyślać, o kim mówi, było chyba tylko dwóch kandydatów, ale do miana boga pasował raczej jeden. On i mroczne wieki.
— Nie uratujesz świata, Fredericku — podjął twardo. — Ani go nie zmienisz. Wykorzystując broń masowej zagłady, możesz go co najwyżej zniszczyć. Wypaczyć to, do czego dążysz i pogrzebać to, co chcesz chronić. Niezależnie od twoich intencji, niezależnie od pierwszych wyborów. Każdy kolejny będzie gorszy. I prostszy. Spójrz na siebie. Spójrz na swoją rękę. To właśnie robią ludzie, kiedy dasz im broń i nauczysz strzelać. Zaczynają decydować. A nabita lufa to dowód ich racji. Tym właśnie stanie się Pastorał, tuż po tym, jak jego używanie stanie się proste — mówił z pełnym przekonaniem, szukając w jego oczach zrozumienia. Lub przeciwnie. — Zejdź z tej drogi, póki jeszcze możesz.
Czy powinien go zabić? To pytanie nie dawało spokoju, a choć odpowiedź była oczywista, to tak samo oczywiste były sygnały krzyczące, że nie udało mu się go przekonać. To ich wypatrywał bardziej, wiedząc dobrze, że jeśli któryś przegapi, to najpewniej zginie. On albo ktoś inny. O'Dhall powinien o tym pamiętać, ale z fanatykiem nigdy nie było tej pewności.
Offline
MG = Cathria La'Valliet, Wielki Mistrz Cornwell, Frederick O'Dhall
To przerzucanie się komentarzami było absurdalne, a jeszcze bardziej wydawało się takim położenie Cornwella, który nie mógł nawet liczyć na osłonę, bo dosłownie każdy strzał byłby tym, który go może dosięgnąć. Za wyjątkiem Skryby, która kłamała z nabitym pistoletem, w końcu zmarnowała już nabój na Brelyne. Ale zachował tą słodką tajemnicę dla siebie, czekając na dalszy rozwój sytuacji. Przede wszystkim, na ruch po stronie Kneynsberga, bo to ten miał okazać się najważniejszym.
-Nie jestem Allanorem!
Warknął Frederick do Wielkiego Mistrza w odpowiedzi na jego prorocze słowa, ale sam Cornwell nie nim zajmował myśli, lecz Łowcą który zaczął tłumaczyć jakim zagrożeniem jest Pastorał. Jego zmęczone oczy wydawały się większe, wpatrzone w niego z każdym słowem z większym… zaskoczeniem? Może nie spodziewał się jednego. Odniósł dziwne wrażenie, jakby… stał przed nim młody Pierre, ten sam który trzymał w trzęsącej się dłoni dysk, stopami wyczuwając wielkie urwisko do którego go zagoniono, a mimo to, krzyczał o zagrożeniu i bronił swych racji, choć wtedy umarł. Umarł dawny on. Hannibal brzmiał… hm.
-Skąd możesz to wiedzieć?! Poświęciłem temu całe życie! Straciłem wszystkich bliskich, a ci bliscy oddali za to życie!- Krzyczał Mentor, który zacisnął palce na kolbie jak tylko mógł. -Pierwszy Łowca dzierżył go i uzdrowił ten świat! Człowiek może to zrobić! I nie stracę tej szansy bez względu na cenę jaką zapłacę, bowiem okupiłem ją ciężarem większym, niż sam mogłem unieść na własnych barkach!- Zacisnął zęby i przeniósł lufę pistoletu na Hannibala. -Zatruto Ci umysł… nie przejdę przez to znowu…
Wydusił, a wtedy symbol łowcy na dłoni Cornwella rozbłysnął bladym światłem, gdy Wielki Mistrz szybkim ruchem pochwycił przedramię O’Dhalla, które było skierowane w jego kierunku i podciągnął się na nim do przodu, aby zbliżyć się do Mentora. Stary Łowca wypluł zaraz krew która podeszła mu do gardła, zaś Pierre wysunął z jego brzucha ukryte ostrze, by po chwili wbić je gwałtownie znowu i znowu i znowu. Oba pistolety opadły na ziemię, zaś O’Dhall zachwiał się na nogach, podtrzymując się tylko dzięki Cornwellowi, który spojrzał mu w oczy, unosząc podbródek do góry.
-Naprawiam błąd, Fredericku.
Powiedział do niego i pchnął go lekkim ruchem ręki, aby zaraz ciało Mentora opadło na plecy, bezwładnie i z pustką w oczach. Cathria znieruchomiała, choć prędko opuściła pistolet. To co się właśnie stało… całkiem ją przerosło. Z kolei Cornwell wsunął z powrotem ukryte ostrze do karwasza, aby strzepać krew z palców i powoli odwrócić się do Kneynsberga.
-To był mój ciężar, nie Twój. Powinienem zrobić dawno temu.- Uśmiechnął się. -Wracam więc do pytania. Jak to rozwiążemy...?
Zapytał, a choć brzmiało to jak kolejne wyzwanie, dało się wyczuć pewną różnice. Jakby faktycznie chciał usłyszeć rozwiązanie z jego strony. Może był to pierwszy i ostatni raz w przypadku Wielkiego Mistrza.
Offline
Kątem oka widział wzrok Cornwellan, ale poświęcił mu więcej uwagi, skupiając się na O'Dhallu. Jego mina nie wróżyła niczego dobrego, nadal tak samo zacięta i zaaferowana tym, co zaczął wykrzykiwać. Nie rozumiał. I nie słuchał, połączenie, które przesądzało o wszystkim. Zazwyczaj.
— Właśnie dlatego polegniesz — wytknął, kiedy ten dalej wyliczał swoje krzywdy i rzekome dowody na to, że jest w stanie władać boskim narzędziem. A to był tylko wierzchołek góry.
Hannibal chciał odpowiedzieć, ale nie dostał okazji, a we wszystko wtrącił się nakręcony napięciem instynkt. Rozległ się huk wystrzału, jednak kula minęła o całe centymetry głowę O'Dhalla, kiedy ten został szarpnięty do przodu. Hannibal z wolna opuścił broń, orientując się w sytuacji. Tego się nie spodziewał również i przez chwilę patrzył na tę scenę w konsternacji, słuchając ostrza miękko wcinającego się w ciało, aż z lekka przymknął oczy.
— Więc jednak... — rzucił cicho i całkiem do siebie. To nie było rozczarowujące, brał mocni pod uwagę taką decyzję O'Dhalla, ale było smutne. Było mu szkoda człowieka, którego poznał po przybyciu do Arteus. I również Mentora, który miał go tak wiele nauczyć, ale ostatecznie pokazał, czego nie robić, w najgorszy możliwy sposób. Chyba do końca jakaś jego część łudziła się, że można to odwrócić. A teraz patrzył jak jego krew rozlewa się po starożytnym bruku.
A więc koniec, przynajmniej jednej sprawy. To była ta bardziej kłopotliwa i mniej przewidywalna możliwość, ale nawet się z niej cieszył. Jeśli można tak powiedzieć.
— Gdybyś to zrobił, dalej gniłbym w stolicy... — zauważył z wolna, nawet sam trochę zaskoczony takim wnioskiem. Nie takie rzeczy powinno się mówić przy czyjejś śmierci, ani doceniać, ale... to tylko pozornie. To prawda, że wydarzyło się wiele zła, ale on był zarazem innym człowiekiem, już od pewnego czasu. I miał nadzieję, że bardziej rozumnym.
Podniósł zaraz wzrok na Cornwella, dostrzegając jego... czy on się uśmiechał? Chyba nigdy nie widział, jak to robi. Okoliczności były jeszcze dziwniejsze od samego widoku. Ale teraz ważniejsze było pytanie, które zdawało się wrócić w zmienionej formie. Bardziej otwarte na prawdziwą dyskusję. Kneynsberg rozluźnił palce na pistolecie, popatrzył jeszcze raz na trupa, potem na Cathrię. Nie wyglądała najlepiej, ale szybko zrezygnował z wytykania tego w tej chwili, nawet w miły sposób. Zaraz i wrócił wzrokiem do Cornwella, jakby chciał ponownie mu się przyjrzeć.
— Chodź ze mną — rzucił spokojnie. — Nigdy nie chciałem go nawet dotykać, więc ty to zrobisz. Weźmiesz Pastorał i dopilnujesz, by po drodze nic się nie wydarzyło.
Offline
MG = Cathria La'Valliet, Wielki Mistrz Cornwell
Jego uwaga była trafna, gdyby Pierre podjął inna decyzję lata temu, świat faktycznie mógłby wyglądać teraz inaczej. Ale czy lepiej, czy gorzej, ciężko ocenić tak zwany efekt motyla. Jednak musieli żyć rzeczywistością. Frederick nie żyje, kolejna relikwia przeszłości. Cała ta historia okupiona została krwią tych, którzy tylko zbliżyli się do Pastorału. Nie wspominając o całym Bractwu Cieni.
Cornwell oczekiwał jakiś wniosków i szybko je usłyszał, a te go… wprawiły w zakłopotanie. Nie tego się spodziewał. Nawet La’Valliet chciała coś powiedzieć, ale coś jej uniemożliwiało. Sam Wielki Mistrz spojrzał w kierunku emanujących wrót, rozmyślając. Jakby przeszła go głęboka refleksja.
-Sam tak długo nie pozwoliłbym nikomu pochwycić artefakt do rąk, a Ty od tak chcesz swojemu wrogowi oddać go pod opiekę… to wiele o nas mówi.- Zerknął w jego stronę. -Nie wiem…
Dodał, a wtedy Cathria zaczęła kaszleć i garbić się.
-Ha…
Wydusiła, zaraz padając na kolana. Pierre podszedł do niej, by pochwycić ją w ramiona i pomóc położyć ją na plecy. Kolejno przyłożył dłoń do jej czoła, wyczuwając gorączkę i zimne poty. Przy suchotach mógł założyć, że nie pozostało jej więcej, niż kilka godzin, gdy organizm całkiem ulegnie.
-La’Valliet chyba nie ma czasu na tę dyskusję.- Opuścił brwi. -Jeśli artefakt jest prawdziwy jak podają to legendy, powinien być w stanie uzdrowić każdą chorobę. Przynieś go. Może to też jedyna nadzieja dla Twojej przyjaciółki. Jeśli zależy Ci na niej, to nie powinno podlegać wątpliwości co z nim uczynisz…
Zasugerował, wyraźnie akcentując ostatnie słowo, jakby przez jego usta nabierało zupełnie innego tonu. Skryba przeniosła oczy na Wielkiego Mistrza, wpatrując się w nie. Ciężko powiedzieć o czym myślała, ale ten podtrzymywał jej głowę i nie odwracał spojrzenia. Jeśli było to na nic… nie powinna czuć się sama.
Offline
Zdziwienie i zakłopotanie na jego twarzy było w jakiś sposób satysfakcjonujące, choć nie o tym powinien teraz myśleć. Zresztą, Cornwell miał rację, ten plan był ryzykowny, jednak Hannibal zrobił ostatnio tak wiele ryzykownych kroków, że ten jeden więcej chyba już wcale nie przerażał. Poza tym, Wielki Mistrz miał artefakt przez długi czas pod swoją opieką, w pewnym sensie i ani przez chwilę nie zmienił swojego stanowiska. To dodawało pewności, której Hannibal nie mógł mieć nawet względem siebie.
Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale jego wzrok wylądował na Skrybie.
— Cathrio...
Ruszył w jej stronę, ale stał za daleko, by znaleźć się tam pierwszy. Chyba dopiero, gdy również klęknął przy dziewczynie, dotarło do niego, że ten demonizowany Cień ma nader ludzkie odruchy. Znowu.
— Nie ma — przyznał, choć miał wcześniej nadzieję, że nie jest jeszcze u schyłku. Wiele razy myślał o jej sytuacji od ich rozmowy w porcie, brał nawet pod uwagę ten jeden raz na złamanie swojego postanowienia, choć wciąż się wahał. To też był jeden z powodów, dla których nawet jej tego nie sugerował, choć głównym było to, czy Pastorał naprawdę ma taką moc.
Teraz jednak jego wzrok podniósł się na Cornwella. Czy on się przesłyszał? Czy to miał być powód, dla którego Cornwell nie tylko pozwoli mu wziąć Pastorał do ręki, ale i wykorzystać? Tak nagła zmiana nastawienia była dziwna. Jego słowa były dziwne, choć do tego już przywykł, jak i szukanie drugiego dna w każdym zdaniu.
— Zaraz wracam — rzucił, przenosząc wzrok na Cathrię, po czym wstał i ruszył do wrót. Miał wrażenie, że zostawiając ich tam, daje Cornwellowi większy kredyt zaufania, niż w propozycji współpracy i tej właśnie myśli postanowił się uczepić, by nie zmienić po drodze zamiarów. Stanąwszy przed wrotami, oparł o nie ręce i spróbował pchnąć odrzwia, nie mając pojęcia, co dalej się stanie, ani co zobaczy w środku. Choć tego drugiego mógł się domyślać.
Offline
MG = …
Hannibal zdecydował się pozostawić Cathrię pod opieką Cornwella, a ten posłał mu tylko spojrzenie, nim Łowca nie skierował się w kierunku wrót. Dopuścił do czegoś czego w życiu nie mógłby przewidzieć, ale teraz… po tym co wydarzyło się tego dnia, gdy ciało Fredericka spoczywało nieopodal truchła Brelyny, wszystko się zmieniło. Może to był moment w którym przestał być Wielkim Mistrzem na dobre. Może były rzeczy ważniejsze. Życie, które mógł teraz trzymać w rękach, tak kruche i słabe. Chyba słusznie uczynił.
Kneynsberg oparł się o wrota, które gładko puściły, wygaszając runy, które chwilę temu rozbłysły na grubym kamieniu, aby wpuścić mężczyznę do wnętrza wielkiej kopuły. Kiedy tylko zatopił się w ciemnościach i duszności, magiczne wrota zamknęły się tuż za nim, oddzielając od reszty. Nieprzenikniona ciemność rozległej sali wypełnionej kolumnami trwała jeszcze chwilę, nim nie rozbłysły płomyki, jak ogniki przypominające paleniska, rozłożone równomiernie po całej linii ścian, dając półmrok.
Ale jedno światło rzucało się najbardziej w oczy, a emanowało ono z przedmiotu o kształcie długiej, złotej laski, na środku pomieszczenia. Jeśli tylko Hannibal zbliżył się bardziej, zaraz pojąłby, że światło odsłoniło tego, który dzierżył artefakt. Były to szczątki rycerza w zardzewiałej i zużytej zbroi, opierające się na ziemie o jeden z filarów, tulący do siebie Pastorał, jak najcenniejszy skarb. Był to Pierwszy Łowca, legenda Mrocznych Wieków. A właściwie, to co z niego pozostało. Ledwie skorupa dawnego istnienia. To miejsce, wedle przypuszczeń, stało się jego grobowcem, choć bez ceremonialnego pochówku na który sobie zasłużył. A jedynie w zapomnieniu i samotności. Jakby po prostu zasnął…
Hannibal mógł odnieść dziwne wrażenie, że artefakt… dziwnie go nawołuje. Jakby wzywał go do siebie. Mimowolnie Łowca mógł poczuć, że jego kroki same kierują go ku swemu przeznaczeniu…
Offline
Drzwi ustąpiły znacznie łatwiej, niż się spodziewał. Nawet ranny i zmęczony miał wrażenie, że ważą o wiele za mało. Ostrożnym krokiem wszedł do obszernej sali pod kopułą, rzucając spojrzenie wokoło, a za chwilę i za siebie, kiedy wrota się zamknęły i odcięły światło. Przez moment przebiegło mu przez myśl, jak stąd wyjdzie, ale to szybko ustąpiło miejsca chwili obecnej.
Powiódł wzrokiem za rozpalającymi się ogniami i postąpił jeszcze kilka kroków, bardziej w stronę środka sali. Dokładnie tam właśnie spoczywał, ale niezbyt należycie dla boskiego artefaktu z dawnych czasów. Widok zasuszonych zwłok gdzieś w głębi rozsypującej się zbroi był dziwny. Siedzący na ziemi, porzucony na własne życzenie, mając jedynie to, co sprowadziło na niego śmierć. A jednocześnie zdawał się jeszcze wczoraj chodzić, Hannibal mógł wyobrazić sobie jego ostatnie słowa skierowane do Naamy. A potem pustkę, aż do teraz. Jakby całe to miejsce zatrzymało się w czasie. To musiało być straszne, siedzieć po środku pogrążonej w mroku sali i czekać na koniec. Nie umiał sobie wyobrazić, co mógł czuć ten wciąż tylko człowiek.
Zaraz jego wzrok wylądował na Pastorale. Zbliżenie się do niego było prostsze, niż sądził. Ponownie, nawet jeśli miał z tyłu głowy to, że musi się spieszyć. Przyklęknął przy Pierwszym Łowcy.
— Wybacz — szepnął i sięgnął po Pastorał, by wyjąć go z jego spróchniałych rąk.
Offline