Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
*1523 rok, 15 sierpień - Rakverelin / Kovir i Poviss*
MG = Valentain, Elizabeth Scorn, Gilgarn, Arthariel
Nie minęło dużo czasu, aż całe miasto stało w płomieniach. Rakverelin było palone i niszczone przez czarnego smoka, który sprowadzony tutaj przez głód, pożerał uciekających obywateli. Wszyscy byli przerażeni, natomiast żadna broń nie działała na twarde smocze łuski, dlatego w końcu strażnicy towarzyszyli mieszczanom, czy arystokracji w ucieczce za mury miasta, gdzie mogli się wszyscy rozbiec...
-Nie wierzę, że dożyłem czegoś takiego... Na co to wszystko było...
Powiedział sam do siebie Gilgarn, patrząc z oddali na zawaloną kamienicę rodu Scorn. Zdążyli na czas ją opuścić, co więcej, pomagali innym uciekającym kierować się we właściwą stronę, ponieważ poniektóre uliczki zostały zasypane gruzem, a oni już poznali każdy możliwy zakamarek tego miasta.
-GILGARN!
Krzyknęła Arthariel, aby wybić go z zadumy i sprowadzić go na siebie.
-Gdzie Valentain?!
Zapytała Elizabeth, co chwila tratowana przez panikujących mieszczan...
Elf w tym czasie wciąż był na placu, otoczony truchłami żołnierzy, palcami gładząc rękojeść cesarskiego ostrza. Obserwował z daleka smoka, który atakował ważniejsze punkty zbiorów ludzi...
-Jeśli nic nie zrobię, oni zginą...
Wyszeptał, bojąc się o los swoich towarzyszy. Zrozumiał jedno. Że ktoś tu musiał oberwać, jak to powiedział jego brat... Może teraz miało mu przyjść odpokutować za to, co się stało...?
Valentain wypatrzył najwyższy punkt miasta, którą była dzwonnica klasztorna. Od razu pobiegł w jej kierunku, ciesząc się tylko, że ulice były w tym rejonie już opustoszałe, więc nic go nie wstrzymywało. Gdy już był pod wspomnianym punktem widokowym, oparł się o ceglaną ścianę, jakby coś go powstrzymywało. Czuł stres. Strach. Uczucia, które nigdy nie zaprzątały jego głowy. Nie wiedział, czy bał się o siebie, czy o swoich bliskich. Lecz bohater nie powinien o tym myśleć, prawda?
-Czemu kurwa zawsze ja...
Smok nie zaprzestawał swojego szalonego polowania, niszcząc już jakieś 70% Rakverelin. Na całe szczęście, większość mieszkańców tego miasta już odnaleźli ocalałą bramę wyjazdową, którą uciekali dużym tłumem. Wśród nich była trójka towarzyszy Rzeźnika z Attre...
-Nie możemy uciec, kiedy on tam jest!
Krzyczała Elizabeth, szarpiąc się z Gilgarnem, który trzymał jej rękę, niczym naburmuszoną dziewczynkę.
-Kobieto, ja wiem, że się o niego boisz, ja też, lecz nie pozwolę Ci głupio umrzeć!
Odkrzyczał krasnolud, lecz nagle Panna Scorn zerwała mu się z uścisku.
-Przepraszam...
Rzuciła i szybko pobiegła w głąb miasta, znikając za zrujnowanymi kamienicami.
-ELIZABETH!
Wykrzyczał Gilgarn, gotowy już biec za nią, lecz Arthariel go całego chwyciła.
-Nie możesz! To samobójstwo! Musimy uciekać! Chodź kurwaaa!
Mówiła coraz głośniej elfka, zaciągając krasnoluda w stronę bramy, aby tylko siłą wyprowadzić go z miasta...
Valentain spiął się na sam szczyt dzwonnicy, gdzie miał widok na całe płonące miasto. Gdy zobaczył, że większość obywateli już uciekła, uśmiechnął się do siebie, lecz szybko mu przeszła radość, gdy zobaczył, że skrzydlata bestia leci w stronę ocalałej bramy. Dlatego jak najszybciej rozbujał dzwon, tworząc głośne bicie, które odwróciło uwagę smoka, wręcz skupiając go na sobie. Potężna istota zmieniła kierunek na dzwonnicę, której dźwięk irytował jej czuły słuch, a nim runęła wieżę swoim ciężarem uderzenia, elf zdążył wskoczyć na bestię, chwytając się jej odstających łusek...
Elizabeth biegła w stronę bijącej dzwonnicy, czując że tam musi być jej ukochany.
-Znajdę Cię, nie będziesz już sam, obiecałam Ci, że nie będziesz już nigdy sam!
Krzyczała zapłakana do głuchej ciszy, aż zatrzymała się, kiedy zobaczyła jak smok uderza w wieżę, całkowicie ją niszcząc, po czym skrzydlate stworzenie zaczęło lecieć w jej stronę...
-Ukochany...
Zamknęła oczy...
Rzeźnik z Attre wspinał się po grzbiecie gadziny, wiedząc gdzie dokładnie zmierza. Z doświadczenia z tymi bestiami wiedział, że czaszka była ich najsłabszym punktem. Cały czas miał swój miecz na sprzączce na plecach. Gdy udało mu się dotrzeć na kark, zrobiło się trudniej, bo bestia leciała niestabilnie, jakby czuła coś irytującego na sobie. Pewnie jego...
"Jesteś potworem! Twoje czyny nic nie znaczą! Dla nich pozostaniesz potworem! Jesteś niczym!"
Rozbrzmiewał na nowo szept w jego głowie, który go dekoncentrował, lecz starał się go ignorować i wspinać dalej. W końcu dotarł do głowy bestii, a właściwie słabego punktu pomiędzy górną częścią głowy, a karku. Zdjął swój miecz z pleców, chwycił rękojeść obiema dłońmi, chwiejnie stanął na dwóch nogach, a ostre zakończenie swej broni skierował w dół. Teraz widział całe miasto. Teraz widział całe swoje życie...
-Nie... jestem... POTWOREM!!!
Wydarł się najgłośniej jak mógł i zatopił Loa'then we łbie smoka, który zaryczał z bólu, lecz po chwili jego odgłos zamarł, a skrzydła przestały wykonywać jakikolwiek ruch. Bestia zaczęła opadać w dół z dużej wysokości, prosto na miasto. Prędkość spadania była wielka, przez co wiatr zwiał elfa, który trzymał się jedynie rękojeści zatopionego miecza. Długo niestety nie wytrzymał, bo jego palce zaczęły się wyślizgiwać, aż w końcu puścił go całkiem, a Valentain, niczym latawiec, bardzo szybko oddalił się od Loa'thena i czarnego smoka, który prędko spadł na całe Dolne Miasto. Rzeźnik z Attre wciąż był w powietrzu, bezwładnie spadając w dół. Grawitacja obróciła go plecami w dół, dlatego oczy mógł skupić na nieboskłonie, aby nie widzieć jak daleko było jeszcze do upadku. Nie krzyczał, nie machał kończynami. Ulegle rozłożył się, jakby to był tylko sen, a lecieć miał w nieskończoność...
"To dla Was..."
Pomyślał jeszcze i zamknął oczy. Czuł się wolny. Był teraz na prawdę wolny. I nikt mu już tej wolności nigdy nie odbierze...
******
Valentain przemierzał dobrze znaną łąkę, dłonią delikatnie gładząc fioletowe kwiaty, których tutaj nie brakowało. Z daleka widział panoramę Caer Heelal, potężnego miasta, które po raz pierwszy ujrzał, gdy tu był z Alexandrem i Mjornorem. Motyle łagodnie siadały na jego ramionach, czy białych włosach, przyjemnie go łaskocząc. Czuł w końcu spokój i ciszę, której mu zawsze brakowało. W oddali dostrzegł Elizabeth, która uśmiechała się promiennie w jego stronę, czekając na niego cierpliwie. Odwzajemnił ten uśmiech idąc w jej stronę, po czym chwycił jej dłoń. Czuł się szczęśliwy. Wiedział, że nic już mu tego nie odbierze...
Offline
Strony: 1